Uzupełnione i oparte na notatkach do wykładu na inauguracji roku akademickiego w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym św. Jana Chrzciciela w Warszawie w dniu 30 września 2000 r.
W Bazylice Mariackiej Ojciec Święty powiedział znamienne słowa, określające Jego stosunek do nas lekarzy:
„Zawsze żywiłem i nadal żywię głęboką cześć dla tego powołania,
które tak bardzo zdaje się zakorzenione w Ewangelii, a równocześnie w całej humanitarnej tradycji ludzkości,
również przedchrześcijańskiej i pozachrześcijańskiej".
W zdobywaniu wiedzy i postępie nauki istnieje niepisane prawo, że
najmądrzejszym dla ucznia musi być nauczyciel
szkoły podstawowej. Musi umieć odpowiedzieć na wszystkie uczniów pytania.
W szkole średniej nauczyciel na zapytanie ucznia może
powiedzieć: „zapytajcie się chemika, historyka, biologa".
W szkole wyższej natomiast profesor powiedzieć może: „.. to, co
wczoraj mówiłem, okazuje się w świetle ostatnich odkryć
nieaktualne". Może też przedstawić nierozwiązane, choć aktualne
problemy w formie pytań, na które nie zna lub nawet nie ma odpowiedzi...
Postęp i rozwój nauki uwarunkowany jest
umiejętnością dostrzegania problemów - na ogół powszechnie przeoczanych.
Spośród wielu obowiązków szkoły typu uniwersyteckiego za
najważniejsze zadanie uznałbym - nauczyć myśleć. Powtórzę tu od
lat cytowany pogląd, że „uczyć się a nie myśleć to daremny
wysiłek, myśleć a nie uczyć się może być niebezpieczne".
Toteż przedstawię tu pytania, na które sami musimy szukać odpowiedzi.
Trudne problemy mają jednak to do siebie, że posiadają albo wiele, albo też żadnej odpowiedzi.
Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu współcześnie medycyna i religia mają ze sobą wiele więcej
wspólnego niż tylko imiona świętych patronów szpitali i
obecność w nich kapelanów i sióstr zakonnych. Jaki jest
więc tej medycyny i religii wspólny mianownik?
Starożytność.
Od starożytnych czasów misja i lekarzy, i medycyny zmieniła się diametralnie.
W starożytności i kapłan, i lekarz - zwykle w jednej osobie - byli strażnikami zarówno misterium życia,
jak i misterium śmierci.
Dla starożytnych Greków maestria boga sztuki lekarskiej Asklepiosa
(syna Apollina, w Rzymie zwanego Eskulapem) uzupełniała się z medycyną Hipokratesa.
Tak więc asklepiadzi reprezentowali sztukę. Uczniowie Hipokratesa opierali zaś swoją medycynę na empirii.
Zgodnie z mitologią Asklepios doszedł do takiej zręczności w leczeniu, że mógł wskrzeszać zmarłych.
Wówczas to zatrwożył się Zeus, że Asklepios zakłóci tym porządek świata. Uśmiercił
więc „boga sztuki lekarskiej" i umieścił go wśród gwiazd jako konstelację Wężownika.
Gdyby Hipokrates zdawał u mnie teraz egzamin z chirurgii, to bym go oczywiście „oblał".
Jeśli jednak uważa się go za ojca i patrona medycyny, a w tym i chirurgii, to tylko dlatego,
że pozostawił ogrom trwałych wartości w postaci stale aktualnych myśli. Właśnie myśli.
To one zapewniły mu wieczną pamięć u wszystkich następnych pokoleń...
Z pewnością nie zdałby w ogóle egzaminu wstępnego na studia. Ja zresztą dziś również bym nie zdał.
I przyciszonym tonem również wyznam, że kiedy byłem rektorem, to też egzaminu wstępnego bym nie zdał.
Jest to zresztą, niestety, chyba jedyne między nami podobieństwo. Medycyna współczesna
postawiła lekarza wobec wielu problemów etycznych, nieznanych
wcześniejszym pokoleniom. Nieznanych również Hipokratesowi.
Od starożytności obowiązuje lekarza zasada: Salus aegroti suprema lex -
dobro chorego najwyższym prawem.
Ale przecież nie tylko jego ciała.
Pojęcie zdrowia musi więc oznaczać coś więcej niż tylko zdrowie ciała.
Człowiek nie może bowiem być postrzegany tylko w wymiarze
procesów biologicznych i fizykochemicznych.
Ojciec Święty pracę lekarską nazwał powołaniem. To bardzo zobowiązujące, powołanie bowiem
to znacznie więcej niż zwykła praca, polegająca na wykonywaniu wyuczonego zawodu.
Niedawno wróciłem z pielgrzymki do Ziemi Świętej. Rozmyślając na Via Dolorosa uświadomiłem sobie,
że Szymon Cyrenejczyk dostał, jak byśmy to współcześnie nazwali, „nakaz pracy". Otrzymane zadanie
wykonał dobrze, ale Święta Weronika w moim rozumieniu wykazała powołanie do „czynienia miłosierdzia".
Z wewnętrznej potrzeby, a „Służba Miłości jest najgłębszym sensem każdego powołania" (Jan Paweł II).
Ksiądz - Lekarz.
Wybraliśmy kapłańską i lekarską drogę życia, bo chcemy w sposób bezpośredni nieść pomoc ludziom potrzebującym,
a pełnienie posługi w tradycji chrześcijańskiej zwie się „diakonią". Zarówno powołanie
księdza, jak i lekarza wiąże się z nadzieją. Tego od nas oczekują potrzebujący.
Do księdza przychodzą jednak ci, co chcą, choć nie muszą, a do lekarza ci, co muszą.
Ci pierwsi z wewnętrznej potrzeby. Ci drudzy z „życiowego zagrożenia", a więc z konieczności.
Razem jednak tak jak dawniej stać mamy wspólnie na straży misterium życia i śmierci,
dbając o porządek duchowy oraz somatyczny, a w nim zarówno o moralny ład, jak i wewnętrzną dyscyplinę.
Jakże często jednak stajemy w obliczu bezradności. Wspólnie stajemy wobec nowych, coraz trudniejszych
wyzwań rzeczywistości, a ludzie oczekują od kapłana - duchowego i moralnego przewodnictwa.
Jednak czymś zupełnie innym jest zapanować nad chorobą niż zapanować, a
raczej pokierować człowiekiem bez ingerencji w jego wolną wolę.
Lekarz natomiast to kapłan zdrowia — to kapłan miłości i miłosierdzia.
Lekarz - pracownik naukowy to dodatkowo kapłan naukowej prawdy.
Lekarz — uczony zaś to dodatkowo „mędrzec", bo jak mawiali starożytni Grecy,
„mądrości i wiedzy nie kupuje się na tym samym rynku".
Lekarz - „tylko jako pracownik" w stosunku do swego powołania, a nawet tylko zawodu,
jest „niepełnosprawny" lub, jak to dziś nazwalibyśmy, „sprawny inaczej".
Ale współcześni uczeni — lekarze, którzy opracowują i opanowują techniki manipulowania genami,
przybierają postać już nie tylko „kapłanów zdrowia", ale nowych „kapłanów życia".
Przez wieki lekarze byli powiernikami nie tylko spraw ciała, ale także powiernikami finansowymi i
powiernikami serca. Powiernictwo finansowe stało się nieaktualne z
powodu pauperyzacji stanu lekarskiego.
Rolę powierników serca przejęły poradnie seksuologiczne,
deprecjonując głębię i piękno partnerskich przeżyć i uczuć.
Długa, pokrętna i zagmatwana niekiedy była droga rozwoju medycyny.
Magia i zabobony dały początek sztuce lekarskiej.
Medycyna przeszła następnie przez fazę empirii stając się coraz bardziej „naukowa"
i współcześnie wiedza przesiąka każdą lekarską decyzję w
klinicznej medycynie. Toteż każdy wyleczony chory ma wartość odkrycia
naukowego, jeśli postępowanie lekarskie nie było procesem rutynowym. W
miarę rozwoju nauki dochodzi jednak do desakralizacji lecznictwa na
szczeblu instytucjonalnym.
Mówi się o dehumanizacji medycyny. O
szpitalach powiada się, że są fabrykami, a o lekarzach, że są
mechanikami zdrowia. Jest to wynikiem zarówno powszechnej zmiany
stosunku człowieka do człowieka, jak i zmiany metodyki pracy.
To technologia oddala lekarza od chorego.
Dziś jakże często, i coraz częściej, rozmowa z chorym jest wprawdzie
zawsze konieczna, ale do ustalenia rozpoznania i programu leczenia nie
zawsze musi być potrzebna.
Nasuwa się jednak pytanie: Czy te tak wspaniałe osiągnięcia nauki sprawiają, że automatycznie kliniczna
medycyna staje się coraz lepsza?
Niewątpliwie staje się coraz bardziej skuteczna i „wydajna". Ale kliniczna medycyna to nie tylko nauka,
to również sztuka i moralność. Tak więc sama dobra nauka nie
jest gwarantem dobrej, a zatem również humanistycznej medycyny
klinicznej. Pozostają bowiem jeszcze dwa aspekty medycyny: sztuka
lekarska i moralność. Tak więc współcześnie już nie tylko
wiedza, ale i etyka przesiąka każdą lekarską decyzję w klinicznej
medycynie.
Bez moralności nauka i naukowcy są w stanie zrobić z
człowiekiem wszystko, na co tylko technologia pozwoli. A
współczesne możliwości technologii są bardzo rozlegle.
W XIX wieku działalność naukowa była wyrazem wyłącznie osobistej,
duchowej i intelektualnej potrzeby i pasji indywidualnych uczonych.
Postać uczonego była postrzegana jako postać szlachetnego dziwaka.
W XX wieku nastąpiła profesjonalizacja nauki i działalność naukowa stała się zwykłym
zawodem, z którego niektórzy potrafią bardzo dobrze żyć.
Wchodzą tu w grę zupełnie inne motywacje, a więc i odmienne etyczne
zasady działania.
Już nie mówi się o powołaniu, które według przytoczonych
słów Ojca Świętego jest „służbą miłości".
Działalność
naukowa jako zawód podlega bowiem różnym zewnętrznym
zależnościom, a w tym również ekonomicznym i politycznym, oraz
wewnętrznym - chwały, sławy, za którymi idą pieniądze.
Ale poza tymi uwarunkowaniami medycyna znalazła się w orbicie i pod
naporem zupełnie nowych, dotychczas obcych jej sił - światopoglądu
technicznego i ekonomii towarowej. A te rządzą się zupełnie innymi
prawami.
Prawa rynku pogardzają przecież człowiekiem słabym i biednym, a więc i
chorym, niezależnie od przedwyborczych haseł i demagogii.
Moralny kryzys medycyny.
Korzyści z postępu naukowego w
medycynie są wprost oszałamiające. Istotę jednak pewnego przesilenia w
medycynie ujawnia oczywisty paradoks - im więcej medycyna wie o
człowieku, tym mniej wie, co jej z człowiekiem robić wolno, a czego nie
wolno.
Jak już mówiłem, czymś zgoła innym jest zapanować nad chorobą
niż pokierować wolnym człowiekiem, w tym wolnym lekarzem naukowcem.
Czy jednak w dzisiejszych czasach medycyna nie staje się
narzędziem zapanowania nie tylko nad chorobą, ale i nad człowiekiem?
Tak więc wraz z osiągnięciami
nauki pojawia się nic tylko nadzieja, ale także i lęk. Ujawnia się problem wewnętrznej tożsamości
medycyny, bowiem medycyna współczesna wciąż przekracza granice uznane kiedyś za nieprzekraczalne.
Jest zresztą rzeczą jaskrawo widoczną, że dzisiejsza „moralność" nie różni się zbytnio od dawnej niemoralności.
Medycyna, która z racji swego
powołania ma służyć obronie życia ludzkiego i opiece nad nim, staje się
coraz częściej narzędziem czynów wymierzonych przeciw godności
człowieka, tej immanentnej wartości człowieczeństwa.
Zagrożenia.
Samoistnie nasuwają się prowokacyjne pytania:
- Czy geny rzeczywiście definiują,
określają naszą indywidualną i zbiorową osobowość i czy to tylko one
mają określać, kim my właściwie jesteśmy?
- Jaką moralność będą mieli ludzie powstali w wyniku nienaturalnych metod powołujących ich do życia?
- Jaka w ogóle będzie różnica między człowiekiem autentycznym a tym powołanym do życia sztucznie?
- Czy obecne osiągnięcia w inżynierii genetycznej mogą doprowadzić do zmiany naszej natury i czy nie może dojść do spotkania
przedstawicieli dwóch kultur, cywilizacji, mentalności, moralności?
- Czy będzie to tylko spotkanie czy konkurencja, czy też wyniszczające zmagania?
- Czy to zbiór naszych genów określa naszą kulturę?
Ażeby na chwilę przerwać te wywołujące
dreszcze pytania, przedstawiany problem ewentualnego wpływu
genów na naszą kulturę zilustruję trochę jowialnym przykładem. U
człowieka dobrze rozwinięte jest wzroko- i słuchomózgowie. I to
właśnie zdeterminowało oblicze naszej kultury. U psów i
kotów natomiast bardzo dobrze rozwinięte jest
węchomózgowie.
Wyobraźmy sobie, że w wyniku genetycznych manipulacji tak jak u psów i kotów rozwinie
się u człowieka bardziej węchomózgowie.
Wówczas to, gdy spotka się dwóch profesorów Akademii Sztuk Pięknych -jeden pociąga nosem i myśli o drugim:
O! Jaki kulturalny jegomość — warto utrzymać z nim kontakt.
Ta komiczność sytuacji przeradza się jednak szybko w dramat, bowiem informacje genetyczne i inżynieria genetyczna staną się wartością
rynkową - handlową i doprowadzą do biznesem sterowanej eugeniki, a raczej tzw. eugeniki.
- Czy nasze obowiązki wobec społeczeństwa stanowiłyby wskazanie do przymusowego badania naszego genetycznego dziedzictwa?
- Jak i kto miałby określać zakres dostępu do wyników badań genetycznych: ochrona zdrowia,
pracodawca, społeczność, państwo?
- Czy i co miałby do powiedzenia badany „podmiot życia", a więc „właściciel badanych genów"?
W przyszłości płeć może stać się niepotrzebna. A więc czy ogarniać ma nas panika czy euforia?
Z jednej strony genomowe koszmary i inżynieria genetyczna burząca godność człowieka,
z drugiej planowana długowieczność z wyleczalnymi chorobami lub nawet bez nich.
Ale czy nie będzie to długowieczne niewolnictwo wobec praw rynku i technologii?
Przecież już dziś mamy nadmiar „nieproduktywnych" ludzi - a więc „niepotrzebnych".
W niedawnej przeszłości stanowili oni „produkcyjną rezerwę", która dziś jest już niepotrzebna.
Dzięki postępom farmakologii będą
produkowane substancje psychoaktywne, które wywierać będą
olbrzymi wpływ na dysponowanie i regulowanie zasobami psychicznymi, na
przebieg procesów intelektualnych, na nastroje oraz ocenę
zagadnień moralnych - na ludzką osobowość.
Tak więc w sklepach i na rynku znajdzie się „tabletka na uspokojenie sumienia". To dzięki
tabletce będziemy mogli pozbywać się wszelkich dylematów
moralnych. Jej niska cena zapewni powszechność stosowania, a zatem
wysoki zysk finansowy. Tak więc mamy przed sobą wizję sumienia, na
bieżąco sterowanego farmakologią stosowaną - za zgodą, lub nawet bez
zgody człowieka. Byleby wzrastał zysk.
Z kolei konstruowanie genomu bakterii może „ułatwiać" wojny bakteriologiczne o niewyobrażalnych wprost skutkach.
Tak więc bioterroryzm to następne zagrożenie.
Analizującemu te osiągnięcia nasuwa
się refleksja: Ileż inwencji twórczej i talentu wymagaj ą
prowadzone badania i odkrycia. Ale czyż miałby to być talent, a nawet
geniusz bez mądrości? - bo bez wizji skutków tych odkryć. Celem
nauki nie jest przecież samo poznawanie świata, ale jego polepszanie.
Celem nauki ma być przecież człowiek.
Czasami jednak wydaje mi się, że
człowiek staje się rzeczywistym celem, ale tylko dla wojskowych
ogniomistrzów rzucających komendę: Cel - człowiek - pal!
Człowiek boi się umierania. I tu rodzi się pozorne miłosierdzie - uwolnić go od tego lęku. Do
zwolenników eutanazji można by skierować propozycje: Panowie,
zacznijcie od siebie. Sama wiedza nie rozwiąże problemów jej
spożytkowania dla dobra ludzkości. Od wynalazku koła nie ma odwrotu.
Podobnie nie ma odwrotu od następstw nowoczesnej wiedzy, rozpętującej
reakcje łańcuchowe w odkryciach naukowych (Miłosz).
Dziś dobrze wiemy, że nauki - a raczej naukowców - nie można okiełznać. Nie ma na nich siły.
Orwelowskie prawo przyszłości mówi, że: „każda nowa technologia, która może
zostać wypróbowana, zostanie pewnego dnia wypróbowana".
Tu przypomina mi się aforyzm S. J. Leca: „Czy jest to postęp, gdy kanibal zaczyna używać widelca i noża ?".
I znów nasuwają się pytania. Co
człowiek zrobi z sobą samym, gdy życie zostanie odcedzone z moralności
i ludzkiej godności?
Popularne media, w tym popularna
fabryka do odmóżdżania, jaką jest telewizja, interpretując tak
wysublimowane i wysokospecjalistyczne badania przekonują, że nasza
natura jest zdeterminowana wyłącznie przez sekwencję kwasów
nukleinowych w genach. Czyżby genetycy w swej „zabawie w Pana
Boga" nie zdawali sobie sprawy, że wprowadzaj ą ludzkość w labirynt
pułapek?
Dalsze zagrożenie dostrzegam w tym, że
to właśnie świat polityków będzie decydował i rozstrzygał o
praktycznych aspektach wymienionych problemów bez precedensu.
Współcześni politycy i moralność to dwie sprzeczności.
Myślę jednak, że na trasie naukowego postępu lepiej byłoby czasami postawić znak drogowy „Wstęp wzbroniony" niż potem,
przechodząc przez labirynt pułapek, dotrzeć do znaku „Wyjścia nie ma". Wyobrażam sobie,
jak wówczas na światowej scenie, przy widowni składającej się z całej ludzkości, już nie starożytny Hipokrates,
ale nowożytny, współczesny Grek Zorba powiedziałby: „Ach...Jaka piękna katastrofa!!!".
Ja sam proponowałbym utworzenie nowej „Rady Bezpieczeństwa" - bo obecna spełnia rolę parasola ochronnego,
który automatycznie się zamyka, gdy tylko zacznie padać deszcz.
Sokrates zakładał, że w miarę rozwoju ludzkości wiedza i mądrość poprzez rozwój myśli
będą spontanicznie, samorzutnie kształtować i porządkować doskonałość moralną. Okazuje się jednak,
że nie przewidział on istnienia historycznego okresu, w którym codzienne życie nic będzie
kształtowane przez moralność, poczucie dobra wspólnego, miłość bliźniego, ale przez zysk.
Egoistycznie pojmowany zysk.
Tak więc stwierdzenie, że sumienie to głos rozumu,
jest z pewnością niewystarczające. Tak więc wbrew nadziejom Sokratesa wiedza nie tylko nie
stała się gwarantem moralności, lecz jakże często wręcz zagrożeniem.
Przedstawiona wizja, choć potworna w skutkach i teoretycznie możliwa, nie musi się w całości sprawdzić,
bowiem najznakomitsi, najbardziej wyspecjalizowani ichtiolodzy nie potrafią żyć w wodzie, a ornitolodzy nie potrafią latać.
Myślę więc, że parafrazując wypowiedź
jednego z naszych dawnych polityków można by powiedzieć, że
„sytuacja jest dobra, ale nie beznadziejna".
Pozostaje jednak pytanie, jaka jest wizja zadań, i dla nauki i dla religii. Celem nauki nie jest przecież
samo poznawanie świata, ale jego polepszanie.